Walentyna Wiazowska z Bielska Podlaskiego przeszła zakażenie koronawirusem. Skarży się jednak nie na ciężkie objawy, ale na to jak została potraktowana, gdy zaczęła szukać wsparcia lekarza.
- Wszystko zaczęło się w piątek 30 października. Po pracy pojechałam na cmentarze, później zwaliło mnie z nóg. Temperatura sięgała 38,5 stopni, a mi generalnie bardzo rzadko zdarza się podwyższona temperatura. Do tego doszły wymioty i silne bóle w plecach - opowiada.
Pani Walentyna nie od razu poszła do lekarza.
- Najpierw próbowałam leczyć się lekami na grypę, ale było to mało skuteczne, szczególnie przy wymiotach - przyznaje. - Później zaczęłam stosować czopki, które udało się kupić w aptece bez recepty, ale i to dawało słaby efekt.
W sobotę maż pani Walentyny zaczął dzwonić na 112 i do ambulatorium, ale tam usłyszał, że muszą się zgłosić do lekarza rodzinnego. Ten jednak w weekend nie przyjmował.
- Wysłałam męża do apteki, żeby kupił jakiś antybiotyk, jakikolwiek, który dostępny jest bez recepty - opowiada nasza rozmówczyni. - Całą niedzielę się kurowałam, ledwie dotrwałam do poniedziałku. Radziliśmy się znajomej, która pracuje w służbie zdrowia. Na podstawie objawów oceniła, że to na pewno koronawirus. Czułam się strasznie, myślałam, że umrę.
W poniedziałek z samego rana Wiazowscy skontaktowali się z przychodnią lekarza rodzinnego, ale nie znaleźli tam pomocy, jakiej oczekiwali
- Dzwoniliśmy około godz. 8. Usłyszeliśmy, że doktor będzie o 9 i do nas oddzwoni - relacjonuje pani Walentyna. - I rzeczywiście oddzwoniła. Opowiedziałam jej o swoich objawach i przyjmowanych lekach. O wizycie domowej nawet nie chciała słyszeć, skierowania do szpitala też odmawiała. W ogóle cały czas była na „nie". Zdziwiła się, że biorę antybiotyk, ale jak oceniła to taki dziecięca dawka. Gdy spytałam, czy przepisze mi silniejszy, odpowiedziała, że nie przypisywała mi pierwszego, to i teraz zmieniać go nie będzie. Cały czas wymiotowałam, więc poprosiłam o zastrzyki z lekiem, bo tych przyjmowanych doustnie po prostu mój organizm nie przyswajał. W odpowiedzi usłyszałam, że nie może mi ich przepisać, bo nie może wysalać pielęgniarki, by je zrobiła. Wypisała mi za to, jak to mówiła, leki wyższej generacji, które miały mnie wzmocnić. Oczywiście je też wykupiliśmy, zresztą jeszcze kilka razy lekarz podkreślała, żeby koniecznie je wykupić. Jednak wcale po nich nie czułam się lepiej Poprosiłam również o skierowanie na zrobienie testów pod kątem COVID-19. Początkowo się nie zgodziła. Twierdziła, że skoro mam zwykłą grypę, to nie ma takiej potrzeby. O tym, żeby mnie osobiście zbadać, nie chciała nawet słyszeć. Dopiero po naleganiach, wręcz wykłócaniu się, skierowała mnie na wymazy. Gdy spytałam o jakiś kontakt do punktu ich pobierania, podała mi numer do oddziału zakaźnego. Gdy tam zadzwoniłam, powiedziano mi, że oni absolutnie tym się nie zajmują. Podali inny numer, do sekretariatu. I tak dzwoniliśmy do jednych, drugich, aż w końcu, ktoś skierował mnie tam, gdzie trzeba.
Tymczasem pani Walentyna coraz gorzej się czuła, miała problemy z oddychaniem. Jak mówi, miała wrażenie, że umiera. Mąż i rodzina nie wiedzieli, co mogą zrobić, by jej pomóc.
Dzwonili do lekarza rodzinnego, by ta ulżyła w cierpieniu kobiety.
- Wypisane w poniedziałek leki nie pomagały. Cały wtorek i środę prosiliśmy o wypisanie zastrzyków. Dopiero gdy zapewniliśmy, że mamy osobę do robienia zastrzyków, łaskawie w środę lekarz zgodziła się je wypisać. Mąż woził mnie aż do Lewek, by mi je podano - relacjonuje nasza rozmówczyni. - Przez cały ten czas błagałam wręcz, żeby dała mi skierowanie do szpitala, ale na nic się zdały łzy, zawsze słyszałam obojętne - nie. We wtorek po południu mąż zawiózł mnie na pobranie wymazów. Wynik był w środę wieczorem, przez internet sprawdziła go córka. Pozytywny.
Chora kobieta musiała jednak czekać do czwartku rano.
- W czwartek rano znów zadzwoniliśmy do lekarza rodzinnego - opowiada pani Walentyna. - A tam znowu ta sama śpiewka. Gdy powiedziałam o pozytywnym wyniku testu i poprosiłam o skierowanie do szpitala, to usłyszałam, że lekarz najpierw musi sprawdzić, czy jest miejsce. Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Rozłączyliśmy się. Swoimi drogami ustaliliśmy, że wolne miejsce jest w bielskim szpitalu i MSWiA w Białymstoku. W Bielsku wymagali jednak, by kierowany pacjent był osobiście zbadany przez lekarza. Nasz lekarz, gdy znów się zdzwoniliśmy, stwierdziła jednak, że skierowania wypisać nie może, bo obdzwoniła całe województwo i miejsc w szpitalach nie ma. Ponoć chciała mnie umieścić w izolatorium, ale i tam nie znalazła dla mnie miejsca. Nie mogłam wstać z łóżka. Nawet nie nadawałam się do izolatorium i lekarz dobrze o tym wiedziała. Wymioty, gorączka, problemy z oddychaniem wycieńczyły mnie do tego stopnia, że właściwie już tylko myślałam o śmierci. Mąż starał się zachować zimną krew, zaczął dyskutować z doktor, później właściwie się kłócić. Tłumaczył, że przecież miejsce w szpitalu znaleźliśmy, a poza tym skierowanie powinna wypisać, niezależnie od tego ile wolnych łóżek jest w szpitalach. W końcu zgodziła się wypisać skierowanie.
- O dziwo nie zrobiła tego w formie elektronicznej, tylko wysłała do nas pielęgniarkę - kontynuuje Wiazowska. - A przecież, gdy jeszcze nie miałam pozytywnego wyniku testu, pielęgniarka nie mogła nawet przyjść, zrobić zastrzyku. Gdy było już wiadomo, że mam pozytywny wynik testu, przyszła i to nawet bez żadnego stroju ochronnego, tylko w maseczce. Widać było, że jest zdenerwowana. Zbadała tylko ciśnienie, zostawiła skierowanie do szpitala i poszła.
Maż pani Walentyny do szpitala zawiózł ją swoim samochodem. Nawet nie próbowali wzywać karetki. Chora czuła się coraz gorzej, i tak stracili mnóstwo czasu, nikt już nie miał sił na kolejne batalie o najprostsze rzeczy.
- W szpitalu stwierdzono, że płuca zaczęły mi się już sklejać. Byłam tak osłabiona, że musieli mi podawać sterydy. Obyło się na szczęście bez respiratora - opowiada pani Walentyna. - Położyli mnie na oddziale ortopedycznym, to znaczy tym, gdzie normalnie jest ortopedia, bo teraz cały szpital jest covidowy. W szpitalu byłam od 5 do 17 listopada. O ile niemiło wspominam rozmowy z lekarz rodzinną, która nawet nie odważyła się, czy też nie miała ochoty mnie zbadać i nawet przez telefon nie chciała pomóc, to o opiece w samym szpitalu złego słowa nie mogę powiedzieć. Lekarze, pomimo że musieli biegać między kilkoma oddziałami, byli bardzo zaangażowani. Pielęgniarki robiły wszystko, co mogły. Chodziły w skafandrach ochronnych, pewnie nie raz pot po plecach im spływał. Mimo to karmiły, przewracały pacjentów, zajmowały się nimi, na ile tylko warunki pozwalały. A przecież były tam przypadki bardzo ciężkie. Sama byłam świadkiem jak jedna pielęgniarek zasłabła przy pacjencie. I wcale mnie to nie dziwi przy takim nawale obowiązków.
Pani Walentyna podkreśla też, że opis jej przypadku dotyczy konkretnego lekarza rodzinnego i nie chce, by tę samą miarę przykładano do innych.
- Zresztą jak rozmawiam ze znajomymi to wśród lekarzy rodzinnych są różne osoby - podkreśla. - Są tacy, którzy jak trzeba, przyjeżdżają do pacjentów i starają się im pomóc. A są tacy jak ta moja, którzy zamykają się w swoich przychodniach i tylko narzekają, że pacjenci im głowę zawracają. Od swojej nawet na koniec usłyszałam, że gdyby takich Wiazowskich było więcej, to by chyba umarła....
Pani Walentyna już czuje się dobrze. Jest uznana z ozdrowieńca. Mimo to podczas rozmowy po dłuższych wypowiedziach czasem brakuje jej tchu. Jak zapowiada, na swoją lekarz rodzinną złoży skargę do NFZ.
- My jeszcze potrafiliśmy jakoś zadbać o siebie, wykłócić się. Mieliśmy znajomych w środowisku medycznym, którzy wsparli nas radą. Bardzo ważną rolę odegrał mąż, bo bez jego starań i uporu pewnie już nie mogłabym o tym wszystkim opowiedzieć - mówi ze łzami w oczach pani Walentyna. - A przecież jest mnóstwo osób, które takiego uporu w sobie nie mają, nie wiedzą, co im się należy, jak o to się upomnieć lub po prostu nie mają siły, bo choroba ich zmogła. Jeśli lekarz w takich sytuacjach ich spławia, to umierają po cichu w swoim domu. Nie wiem, czy to jest przestępstwo, pewnie sąd uznałby, że nie, ale tak procedury nie powinny wyglądać. W końcu chodzi o życie...
(bisu)